Czarna rozpacz – przypadek Czarnej Huty

Czarna rozpacz - przypadek Czarnej Huty

Czarna Huta od zawsze – a jako skupisko ludzkie powstała w tym samym czasie co Tarnowskie Góry – była związana z hutnictwem. Najpierw przez dwa wieki wytapiano tam kruszce wydobyte w tarnogórskich podziemiach. Zanim jednak położona wówczas z dala od miasta osada stała się „czarna”, nazywano ją Hutą Sowicką. Z biegiem lat – jak podaje kronikarz Jan Nowak – dymy powstające przy przetapianiu metali na dobre okopciły okoliczne budowle, Huta stała się więc w oczywisty sposób Czarna.

Być może na osiedlenie się ludzi w tym miejscu wpływ miała rzeka Stoła: wypływająca ze Srebrnej Góry, mijająca podziemnym kanałem Tarnowskie Góry oraz biegnąca dalej aż do Tworoga. Nowak wymienia Czarną Hutę razem z pobliskimi wsiami Lasowice i Sowice, odnotowując, iż pod koniec siedemnastego wieku splajtował tam zakład produkujący ałun i witriol. Ałun (znany też pod łacińską nazwą alumen) jest dziś stosowany w przemyśle kosmetycznym oraz do produkcji leków, nasi pradziadkowie używali – na przykład – bryłek ałunu w celu zahamowania niewielkich krwawień powstałych podczas golenia brzytwą wykorzystując właściwości ściągające ałunu. Nade wszystko jednak alumen potrzebny był do wyprawiania skór zwierzęcych, farbowania tkanin oraz produkcji papieru. Witriol to niespotykana już dziś nazwa bardzo stężonego – a przez to o silnych właściwościach żrących – kwasu siarkowego. Dziś można spotkać go pod nazwą kwasu siarkowego dymiącego – najczęściej w stężeniu około 65%. Dymiącego, bo po odkorkowaniu butelki widać wyraźnie opary substancji – jednocześnie stosunkowo silnie działający kwas siarkowy stanowi umowną granicę i wszystko co jest mocniejsze od niego otrzymuje nazwę superkwasu. Jego stosowanie jest powszechne: niegdyś produkowano przy jego udziale barwniki, jest jednym ze składników mieszaniny nitrującej używanej do wytwarzania materiałów wybuchowych. Często używali kwas siarkowy rzemieślnicy zajmujący się obróbką metali. Dziś znajduje zastosowanie w procesach technologicznych mających na celu uzyskanie środków czystości, jest obowiązkowym składnikiem akumulatora.

„Tarnowskie Góry. Zarys rozwoju powiatu” pod redakcją Henryka Rechowicza poszerza listę produktów wytwarzanych w siedemnastowiecznej Czarnej Hucie o czerwoną farbę. Publikacja podaje też orientacyjną wielkość produkcji warzelni – 6 ton ałunu rocznie, 2 tony witriolu oraz 200 do 300 kilogramów farby. O samej technologii niewiele można dziś powiedzieć – kwas siarkowy najłatwiej jednak uzyskać spalając siarkę, ałun wytapiano z pozyskanych opodal kopalin.



Podobne zakłady – jednak już bardziej wyspecjalizowane powstały później w innych regionach – udokumentowano (choć słabo) działalność na początku XIX wieku huty ałunu na terenie dzisiejszej Dąbrowy Górniczej, podobny zakład działał w tym samym czasie w okolicach Rybnika. Można więc bez większego ryzyka stwierdzić, że to w okolicach Czarnej Huty powstawała gałąź ludzkiej działalności, którą dziś powinniśmy nazwać przemysłem chemicznym.

W połowie dziewiętnastego wieku powrócono w Czarnej Hucie do wytapiania żelaza, zresztą okres ten to czas wielu nowych pomysłów i poszukiwań. Wtedy zbudowano w Tarnowskich Górach fabryki cementu czy mydła, wtedy też rozpoczęła się eksploatacja kamieniołomów w okolicach Nakła – oparto je o złoża wapieni i margli. Z jednej strony pozyskiwano kolejne surowce naturalne, z drugiej – powstawało zaplecze produkcyjne zdolne to bogactwo przetworzyć.

Przełomową datą w przemysłowej historii Czarnej Huty jest rok 1892. Wówczas to – bazując na otaczających osadę wielkich lasach z jednej strony, zaś rzece Stole jako zasobowi wodnemu z drugiej – przedsiębiorstwo Donnersmarcków postanowiło otworzyć tam zakład produkujący papier i celulozę – Cellulose Farbik. Inicjatywa ta należała do kolejnej fali inwestycji w przemysł chemiczny: nieco wcześniej przy strzybnickiej Friedrichshutte powołano do życia zakłady przeróbcze ołowiu, dwa lata później – pracę w Pniowcu rozpoczęła Fabryka Materiałów Wybuchowych – Pulverfabrik. Od kilkunastu już lat (1874) działała Oberschlesische Actien Gesselschaft fur Fabrikation fon Lignose Schiesswollfabrik fur Aremm und Marine (Górnośląska Spółka Akcyjna do produkcji lignozy – wełny strzelniczej dla armii i marynarki).
Papier – w jego jedwabnej odmianie – eksportowano ponoć z Czarnej Huty nawet do Chin i Japonii. Wojna światowa przerwała jednak koniunkturę papierniczą, zaś w 1919 roku właściciele zdecydowali się na zmianę profilu na całkowicie chemiczny. Odbiorcą półfabrykatów dla przemysłu chemicznego: azotanu, chlorku i siarczanu baru, tlenku i siarczanu cynku, nadboranu sodu stały się liczne zakłady całego Górnego Śląska; fabryka wytwarzała też proszki do prania. Przy produkcji pracowało wówczas około czterystu osób. Dawne pocztówki pokazują typowy dla tego okresu widok: kilka solidnie dymiących kominów zlokalizowanych w środku zabudowań fabrycznych nad wodą. To właśnie wtedy rozpoczęto składowanie aktywnych chemicznie substancji w najbliższym otoczeniu zakładu.



Lata II wojny światowej i pierwsze lata powojenne to ciągłe poszerzanie możliwości produkcyjnych: najpierw w asortymencie pojawiły się sadza aktywna, później sole barowych i litoponu, siarczan glinu, ałun glinowo – potasowy i siarczan miedziowy, sadzę chemiczną i węglan strontu. Z każdym rokiem składowiska – zawierające już niemal całą tablicę Mendelejewa – rosły i rosły. I niewiele w tej sprawie pomóc mogły optymistyczne słowa ze wspomnianej książki (typowego dzieła socjalistycznej propagandy sukcesu) pod redakcją Rechowicza: – Zacieśniono współpracę z biurami projektowymi i instytutami naukowymi w celu dalszego usprawnienia i unowocześnienia technologii produkcji oraz rozwiązań aparaturowych, wprowadzenia nowych, bardziej nowoczesnych asortymentów produkcji, poszukiwanych na rynku krajowym i rynkach zagranicznych. Socjalistyczna nowomowa nie zdołała zasłonić prawdy – produkcja szybko rosła, a tak chwalona mechanizacja powodowały, że Zakłady Chemiczne „Tarnowskie Góry” (w 1946 roku Czarną Hutę włączono jako dzielnicę do miasta) wytwarzały coraz więcej odpadów. Odpadów składowanych bez jakiegokolwiek zabezpieczenia, czasem nawet na terenie w ogóle nie będącym własnością zakładu. W latach sześćdziesiątych fabrykę obudowano infrastrukturą: powstał biurowiec, dziesięć budynków mieszkalnych, ogromnym powodzeniem cieszyło się kąpielisko, choć wtedy mało komu przeszkadzał odór płynący z pobliskich kominów.

Ale choć Zakłady emitowały do atmosfery cały szereg niebezpiecznych substancji, a dzikie składowiska wciąż rosły, pod koniec lat sześćdziesiątych kilka kilometrów dalej wzniesiono kolejnego truciciela. W 1968 roku rozpoczęto oddawanie do użytkowania kolejnych oddziałów Huty Cynku i Ołowiu. Zakład ten – w odróżnieniu od położonej nieco na uboczu Czarnej Huty był znacznie bardziej widowiskowy – miał wysokie kominy, kilkutysięczne zatrudnienie, działał przy ruchliwej drodze w kierunku Częstochowy. Był też sztandarową budowlą socjalizmu. Od samego początku był też zabójczy. Jak w książce „W leśnej dolinie Małej Panwi” pisze Czesław Tyrol – Pierwsze lata eksploatacji były prawdziwym horrorem dla zwierząt, które na oczach leśników padały, dusiły się. Jelenie, dziki, sarny, wycieńczone, schorowane, w obliczu niechybnej śmierci pozwoliły się nawet dotykać. Przemierzając lasy można było jednorazowo znaleźć kilkaset padłych ptaków.

Dwójka przemysłowych trucicieli skutecznie – mimo interwencyjnego obsadzania okolic drzewami – zatruła otoczenie do poziomu klęski ekologicznej. Młode brzozy w pobliżu Huty Cynku wystarczyło lekko popchnąć palcem, by upadły na ziemię. Nic dziwnego: w czasie 30 lat działalności Huta „Miasteczko” wypuściła do atmosfery – jak obliczono – 2944 tony samego tylko ołowiu. Czarna Huta także nie próżnowała, pewnego letniego dnia, pod koniec lat osiemdziesiątych nad dzielnicę – z fabrycznego komina wyleciała gigantyczna czarna chmura: być może było to zapalenie się sadzy, a może coś innego. Ciekawskich zbywano krótkim „nic się nie stało”.



Opamiętanie przyszło dopiero w 1991 roku, gdy monitoringiem objęto wody podziemne. Zakład w Czarnej Hucie od razu trafił na listę największych trucicieli w kraju. Cztery lata później firma splajtowała i rozpoczęło się prawdziwe piekło. Wizytujący zakład w tym czasie doznawał szoku – stalowe elementy wewnątrz budynków przeżarte były w jakiś tajemniczy sposób, uchwycenie się drabinki ewakuacyjnej groziło upadkiem z wysokości. Nawet cegły miały niespotykany kolor. Wszędzie walały się papiery, szyby w oknach ktoś powybijał. A potem zaczęto badać stare składowiska chemicznych odpadów. Samo ustalenie przybliżonej ilości toksyn zajęło prawie rok. Prasa podawała coraz wyższe wartości: odpadów jest 200 tysięcy ton, 500 tysięcy ton, 800 tysięcy – wreszcie: milion. Przyjechała telewizja, w zakładzie – już postawionym w stan likwidacji – ustawiono punkty pomiarowe.

Rekultywacja Czarnej Huty też obciążona jest jakimś pechem: zmienił się już kilku likwidatorów, czasem prace przyspieszają tempa – czasem hamuje je brak pieniędzy. Prace nad likwidacją toksycznego wysypiska zjednoczyły we wspólnej sprawie polityków różnych opcji. Dały nam możliwość dokładnego przemyślenia relacji między człowiekiem a przyrodą. Ale minąć musi jeszcze długi czas, zanim z czystym sumieniem będzie można wrócić do starej nazwy miejscowości: nie Czarna, lecz Sowicka Huta.