W moim dzieciństwie babcia zwykle w soboty gotowała żur. Nie żurek, jak się często mawia obecnie. I taki tutejszy - śląski, ubogi w dodatki, bo i ubogo było w wielu tutejszych rodzinach przed wojną a i po jej zakończeniu również. Czasem kawałki kiełbasy czy boczku, bez jajka, z tłuczonymi ziemniakami, mógł być też żeniaty. Bywało, że dziadek - emeryt przed wyjściem do pracy (przez jakiś czas pracował jeszcze jako woźny w przedszkolu przy ul. Legionów) albo w obejściu domu, w ogrodzie i przy hodowanych wtedy kurach i królikach, dostawał od babci na śniadanie gorący żur, z kartoflami tylko lub ze sznitą chleba.
Dodatki zaczęły pojawiać się w żurze częściej w późnych latach socjalizmu, wraz z polepszaniem się sytuacji materialnej rodziny. Dziadka już nie było z nami na tym świecie ale żur w soboty został ale za to bogatszy - z kiełbasą, czasem z jakiem na twardo, grzybami leśnymi, nie z pieczarkami.
- Pieczarki to nie grzyby - mawiała babcia, której dzieciństwo i młodość upłynęły w Bibieli, Krupskim Młynie i Tworogu, w otoczeniu lasów. Po zamążpójściu była już „miastowa” ale pamiętam ją uwijająca się po domu w chustce na głowie, w lekkiej jakli i kiecce do kostek. Pamiętam, jak jej córki - moja mama i ciotki, namawiały ja do noszenia sukienek i odłożenia chustek do szuflady. Dobierały jej materiały na fartuch domowy, na spódnicę i bluzki, które szyła znajoma krawcowa. Takie modne, odpowiednie na lata 60. (XX w.), nie międzywojenne, chociaż na zdjęciach komunijnych dzieci widać całą rodzinę nosząca miejskie, nie „chopskie”, stroje.
Stroje babcine się zmieniały ale żur długo pozostał w
naszej kuchni. Tutejszy, jak ten jadany przez górników pracujących
w kopalni „Radzionków”. Nie żaden „żurek śląski”.
Taki pamiętam, taki z chęcią zajadam z talerza.
Cóż, takie mam w połowie tygodnia w pamięci kulinarne
wspomnienia „dziecińskie