Wielkomiejska klasa robotnicza: hegemon bez przyszłości?
Platon i Marks: od klasy wytwórczej do robotniczej
prof. dr hab. Marek S. Szczepański
Problematyka klasy wytwórczej, historycznej poprzedniczki klasy robotniczej, pojawiła się już w filozofii helleńskiej, w dziełach Platona i jego ucznia Arystotelesa, a zatem w piątym i czwartym stuleciu przed Chrystusem. Pierwszy z nich, szlachetnie urodzony, spokrewniony z władcami greckich państw-miast, opisał jej rolę w idealnie urządzonym społeczeństwie. Na jego czele stać mieli filozofowie, a do władzy predestynowała ich wrodzona i wyuczona mądrość. Nieco niżej w hierarchii ulokował, mistrz antycznej refleksji, wojowników, strzegących ładu ustanowionego w państwie i bezpieczeństwa obywateli. Dopiero po nich, w układzie społecznym, znaleźli się wytwórcy czyli rzemieślnicy tworzący dobra codziennego i odświętnego użytku. Ich dzieło dopełniali chłopi, uprawiający rolę i dostarczający na lokalne rynki wina, oliwki, oliwę i owoce. Poza hierarchią państwa idealnego ulokował Platon niewolników, określanych przezeń jako 'gadające narzędzia'.
Inaczej oceniał rolę wytwórców Arystoteles ze Stagiry, urodzony w rodzinie lekarskiej, lokowanej nisko w społecznym porządku. Do rangi najistotniejszej grupy w państwie wyniósł on bowiem, zgodnie z własną koncepcją złotego środka, klasę średnią. Tworzyć ją mieli ludzie przeciętnej zamożności, ani nie najbogatsi, ani tym bardziej najubożsi, refleksyjni, publicznie odważni, szczodrzy, ale nie rozrzutni. Klasę średnią wspierać mieli wytwórcy, wzmocnieni niewolnikami, których rolę Stagiryta potrafił lepiej od swojego nauczyciela dostrzec.
Zupełnie inaczej postrzegani są wytwórcy w zapisach biblijnych i relacjonowanych wypowiedziach Jezusa. Był on jednym z pierwszych twórców etyki uniwersalnej, traktujących wszystkich ludzi jako bliźnich, bez względu na przynależność etniczną, zamożność lub, przeciwnie, ubóstwo. Nie kwestionował hierarchii społecznej, dominacji i podległości, ale deformacje w sprawowaniu urzędów, chciwość czy niegodziwość. Do rangi symbolu urasta postać Józefa-robotnika, opiekuna Maryi, cieśli, dzisiaj patrona tej grupy rzemieślników i stolarzy. W wiekach średnich klasa wytwórcza pojawia się głównie w pismach świętego Tomasza, zakładającego powszechną równość ludzi wobec Boga i naturalne ich zróżnicowanie majątkowe, zawodowe i polityczne. Wszyscy, bogaci i biedni, władcy i wytwórcy, osiągnąć mogli łaskę bożą pod warunkiem respektowania zasad i prawideł dekalogowych.
Zasadniczą zmianę w refleksji nad klasą robotniczą przyniosły jednak dzieła Karola Marksa i jego współpracownika Fryderyka Engelsa, ogłaszane sukcesywnie w dziewiętnastym stuleciu. Nigdy przedtem, ani nigdy później, nikt z taką pasją i przekonaniem nie dowartościował tej klasy społecznej. Przyznano jej bowiem w tych pracach rolę grupy niosącej postęp społeczny, przypisano funkcję głównego aktora w przyszłej rewolucji proletariackiej. Miała ona ogarnąć cały świat, znieść nierówności i niesprawiedliwości kapitalizmu, i gdyby użyć metafory, jego okropności. Nowy wspaniały świat, zbudowany na gruzach starego, oparty miał być na powszechnej równości ludzi, ich wspólnocie gospodarowania oraz sprawiedliwym podziale wytworzonych dóbr. W komunizmie cnotą stawała się wspólnota pracownicza, zastępująca z powodzeniem, jak sądził Marks, rodzinę i jej funkcje. Nawiasem mówiąc w całkiem licznych przypadkach literalne odczytanie Manifestu Komunistycznego, sprawiło, że w wielu miejscach porewolucyjnej Rosji próbowano ustanawiać wspólnoty żon, mężów i dzieci. Zakładano przy tym, iż te ostatnie z powodzeniem wychowa i wykształci kolektyw pracowniczy. Paradoks i dyskomfort odczytywania dzieł klasyków marksizmu polega na tym, że sam F. Engels był właścicielem fabryki włókienniczej w Manchesterze. Panujące w niej stosunki nie odbiegały zasadniczo od drapieżnych form ówczesnego kapitalizmu, a wyzysk był równie trudny do zniesienia, jak w każdej innej części uprzemysławianej Anglii. Nie można jednak zlekceważyć znakomitego, w warstwie socjologicznej, dzieła Engelsa zatytułowanego: Położenie klasy robotniczej w Anglii. Ukazuje ono przerażające warunki życia proletariatu, jego nędzę, sytuację zdrowotną i społeczną degrengoladę. Trudno też zbagatelizować przemyślenia obu filozofów dotyczące nieuchronnego formowania, jak to zgodnie określali, arystokracji robotniczej. Tworzyć ją mieli najlepiej wykształceni i przygotowani profesjonalnie robotnicy, stosunkowo dobrze wynagradzani i zdradzający idee rewolucji proletariackiej z egoistycznych powodów i pobudek.
Goethe i Stalin: zróżnicowane pasje
Poziom refleksji w pismach klasyków marksizmu nad rolą klasy robotniczej był niedościgły dla wodza rewolucji rosyjskiej - Włodzimierza Ilicza Lenina. Co gorsza, niektóre jego dzieła dotyczące rodzącej się w Imperium tej grupy stanowiły w znacznym stopniu plagiaty opracowań innych autorów. Nie można ponadto oprzeć się wrażeniu, że werbalnie dowartościowana pod każdym względem klasa robotnicza, hegemon socjalizmu, stanowiła w istocie armatnie mięso rewolucji i społeczne tło dla zawodowych polityków, skupionych przez genseków w kolejnych Komitetach Centralnych Partii Bolszewickiej i ich egzekutywach. Podobnie traktował ten najistotniejszy, jak wynika z dzieł Marksa i Engelsa, odłam społeczny Józef Stalin. Z pobudek ideologicznych, dążąc do ziszczenia snu o potędze rozpoczął on obłąkańczy proces przyśpieszonej industrializacji Rosji Radzieckiej, a później Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Ogromne grupy robotników wprzęgnięto w realizację kolejnych symboli uprzemysłowienia, a w katorżniczej pracy wspomagali ich wieźniowie GUŁAGU, opisani później przez Aleksandra Sołżenicyna. Stalina nie zadowalała już formuła jego poprzednika wyrażana krótko: Socjalizm to Kraj Rad plus Elektryfikacja. Bliższe mu było znane stwierdzenie agitujące do wysiłku na rzecz industrializacji: Dymy z kominów fabryk radzieckich to zdrowy oddech Kraju Rad.
Pierwsze zastępy klasy robotniczej, na ziemiach należących później do Polski, pojawiły się w granicach Górnego Śląska. Dwie daty w tej kreacji uznać można za najważniejsze. Po pierwsze, w 1790 roku w Tarnowskich Górach uruchomiono pierwszą na kontynencie maszynę parową, wykorzystywaną dla celów przemysłowych. Było to wówczas zdarzenie nie zwyczajne, które wizytował sam Johann Wolfgang Goethe. Po wtóre, za symboliczny fakt uznać należy ekspedycję do Berlina pierwszych tysięcy ton węgla wydobytych przez śląskich górników w połowie dziewiętnastego stulecia.
Kwiatkowski i Wałęsa: Gdynia i stoczniowy płot
Gwałtowny rozwój rodzimej klasy robotniczej przypadł na dwudziestolecie międzywojenne. Na Górnym Śląsku był on o przynajmniej trzy dekady wcześniejszy, a przyspieszenie wynikało z ogromnego zapotrzebowania na regionalny węgiel, produkty pochodne oraz stal ekspediowane do przeżywających szybki rozwój potęg europejskich. Później takie same oczekiwania zgłaszała wobec Górnego Śląska odrodzona II Rzeczpospolita. Odważne projekty inżyniera Eugeniusza Kwiatkowskiego, dotyczące Centralnego Okręgu Przemysłowego i Gdyni, wykreowały nowe skupiska klasy robotniczej w miejscach, w której ona dotychczas nie istniała. Już w okresie międzywojennym dostrzec można wyraźne procesy różnicowania w obrębie samej klasy i powstawanie, zachowując wszelkie proporcje, rodzimej arystokracji robotniczej. Należeli do niej z całą pewnością kolejarze uprzywilejowani płacowo i prestiżowo. Praca na kolei, codzienny i odświętny uniform, obcowanie z nowoczesną jak na tamte czasy techniką, etos solidności i punktualności budziły społeczny respekt i stanowiły źródło upośledzenia w innych grupach pracowniczych. Całą zaś klasę robotniczą traktowano jako naturalny element struktury społecznej, fundament wytwórczości, oparty jednak na solidnej wiedzy inżynierów, techników oraz ówczesnej kadry zarządzającej.
Radykalna zmiana nastąpiła w okresie upadłej już formacji określanej mianem realnego socjalizmu. Umownie można przyjąć, że przypada ona na lata 1944-1990. Otwiera ją symbolicznie manifest Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, a zamyka elekcja Lecha Wałęsy na prezydenta III Rzeczpospolitej. Od samego początku nowego ustroju, w sposób nie pozostawiający wątpliwości, eksponowano kreatywną rolę klasy robotniczej i jej ustrojowy związek z ludem pracującym na polskiej wsi. Był to znacznym stopniu ideologiczny sztafaż, ale w wielu przypadkach za tymi deklaracjami kryły się poważne działania polityczne i gospodarcze. Z definicji uznano bowiem inteligencję, przedwojennej jeszcze daty, za reakcyjną i nie sprzyjającą nowemu ustrojowi. Za symptomatyczny uznać należy akt lokalizacji ogromnego zakładu metalurgicznego, noszącego notabene imię wodza radzieckiej rewolucji, w bezpośredniej bliskości inteligenckiego Krakowa. W ten makiaweliczny sposób usiłowano zrównoważyć, a następnie zniwelować oddziaływania elementów obcych klasowo nowemu ustrojowi.
Stalin i Gomułka: siermiężność i sny o potędze
Szczególna rola w odbudowie i rozbudowie Polski przypadła Górnemu Śląskowi i jego robotnikom. W kolejne plany rozwoju kraju wpisano założenia o nieodzowności zintensyfikowania wydobycia węgla, produkcji stali, artykułów pochodnych i maszyn. Zwielokrotnionym zadaniom nie mogła jednak podołać liczebnie nie wystarczająca regionalna klasa robotnicza. Z myślą o radykalnej jej rozbudowie przygotowano w początkach lat pięćdziesiątych plan deglomeracji Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego. Skomplikowany ten termin kryje prostą, jak zwykle w takich przypadkach, treść. Okazało się bowiem, że pod centralną, częściowo już zabudowaną, częścią regionu znajdują się pokaźne zasoby węgla, trudne z uwagi na obecność budynków do eksploatacji. Założono zatem, że problem rozwiąże budowa czterech miast satelitarnych odciążających rdzeń Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego: Tychów, Pyskowic, Gołonoga i nowych kwartałów usytuowanych w pobliżu Radzionkowa. W nowych ośrodkach miejskich znaleźć mieli swoje miejsce na ziemi robotnicy Górnego Śląska oraz pracownicy sprowadzani spoza jego granic i zasilający kadry rozbudowywanych kopalni, zakładów hutniczych, chemicznych czy koksowniczych. Zapowiedzią procesów deglomeracyjnych była budowa pierwszego osiedla robotniczego w powstających Nowych Tychach. Oznaczono je symbolem 'A", od imienia Anna, a zadania projektowe powierzono w 1950 roku profesorowi Politechniki Śląskiej - Tadeuszowi Teodorowiczowi-Todorowskiemu, zmarłemu w 2001 roku. Nić sympatyczna jaka łączyła mnie z profesorem sprawiła, że wielokrotnie w rozmowach wracaliśmy do wzniesionego przezeń osiedla górniczego, ciekawego urbanistycznie i architektonicznie, choć nie wolnego od trybutów składanych nowemu ustrojowi. Pamiętam z jakim przejęciem profesor mówił o nowych mieszkańcach, najczęściej niewykwalifikowanych robotnikach kopalni, którzy w socjalistycznych Tychach znajdowali warunki o jakich mogli tylko pomarzyć w starym miejscu pracy. Powstawanie miast i osiedli skomplikowało strukturę etniczną regionu; dotychczas dwudzielny, stawał się on coraz bardziej wielowymiarowy, a oprócz hanysów i goroli, pojawiali się kresowiacy, medalikorze z nieodległej Częstochowy, krojcoki, przyżenieni, bastardzi, a poźniej werbusy i wulchausoki z hoteli robotniczych.
Nowe Tychy i inne miasta satelitarne nie były jedynymi ośrodkami wznoszonymi na potrzeby górnośląskiego przemysłu i rosnących zastępów regionalnej klasy robotniczej. Powstanie stutysięcznego Jastrzębia, w pobliżu złóż węgla kamiennego zalegającego w Rybnickim Okręgu Węglowym, wzniesienie dziesiątek osiedli w bezpośredniej bliskości budowanych zakładów pracy to dowody forsownej industrializacji, wzmacniającej kadry wielkoprzemysłowej klasy robotniczej. Już w latach sześćdziesiątych ugruntowała się szczególna postawa funkcjonariuszy aparatu partyjnego, zarówno szczebla regionalnego, jak i lokalnego. O sile przetargowej socjalistycznego aparatczyka, miejscu w układzie władzy i jej konfiguracji, decydowała w znacznym stopniu, obecność na jego terenie dużych, socjalistycznych zakładów pracy i licznych zastępów robotniczych. Rozpoczynał się, doprowadzony do absurdalnych rozmiarów w latach siedemdziesiątych, a nawet osiemdziesiątych, partyjny wyścig do inwestycji. Często ich lokalizacja w eksploatowanym ponad miarę regionie była błędem gospodarczym, ale nie politycznym. Rachunek rzeczywistych kosztów gospodarczych i społecznych nie istniał, a ekonomia opierała się w znacznym stopniu na regułach księżycowych.
Krytyczna ocena polityki industrializacji i rozbudowy klasy robotniczej nie upoważnia jednak do całkowitego dezawuowania wysiłków gospodarczych z okresu realnego socjalizmu. Nie można bowiem zapominać, że śląski węgiel, stal, koks, wyroby chemiczne, metale kolorowe pozwalały na rozwój gospodarczy kraju i mozolne dźwiganie go z powojennych ruin. Wprawdzie cały kraj odbudowywał po wojnie Warszawę, ale Górny Śląsk i Zagłębie Dąbrowskie miały w tej sanacji zasługi szczególne, tak jak i w całej gospodarce rodzimej.
Pstrowski i Bugdołowie: powrót do przeszłości
Od samego początku wymagania kwalifikacyjne w stosunku do śląskich i zagłębiowskich robotników były symboliczne i charakterystyczne zarazem dla nowego ustroju. Dysponować oni winni w pierwszej kolejności zdolnościami i talentami manualnymi, siłą rąk i pracowitością. A zatem cenione były rozwinięte bicepsy, a nie cenzury szkolne i certyfikaty zawodowe. Był to bowiem czas ustrojowych awansów społecznych, w wyniku których przodujący rębacz pełnić mógł wysokie stanowisko dyrektorskie, pod warunkiem, że posiadał rekomendację partyjną. Nawiasem mówiąc, w tym samym czasie powstało słynne i zapamiętane do dzisiaj zdanie: nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera, Ludowego Wojska Polskiego, oczywiście. Wtedy tez propagandowe triumfy święcili przodownicy pracy socjalistycznej, bijący wszelkie rekordy w przekraczaniu ustanowionych norm zawodowych, zwłaszcza w wydobyciu węgla czy w liczbie ułożonych cegieł. Na karty historii trafili wówczas Wincenty Pstrowski i bracia Bugdołowie, trwałe ikony socjalistycznej industrializacji i współzawodnictwa pracy.
Bez względu na ocenę pierwszych lat i dekad powojennego uprzemysłowienia, nie można pomijać zjawisk społecznych towarzyszących temu procesowi. Wyraźnemu ugruntowywaniu, w pewnych przynajmniej grupach społecznych, ulegały bowiem związki emocjonalne pracowników z kopalnią, hutą czy fabryką. Dawały one nie tylko pewne, choć początkowo słabo opłacane, zatrudnienie kolejnym generacjom, ale także organizowały życie kulturalne pracowników. Zakłady pracy stawały się centrami ustalonych wartości przemysłowych, dopełniając w wielu przypadkach lokalne kościoły, parafie, tam gdzie władze pozwoliły na ich wzniesienie. Przez długie lata utrudniano na przykład budowę obiektów sakralnych w Tychach, albowiem nie było to zgodne z etykietą wzorcowego miasta socjalistycznego.
Zjawiska utrwalania indywidualnych i zbiorowych związków z kopalnią czy hutą nie były oczywiście rezultatem socjalistycznej polityki industrializacyjnej. Notowano je w bardzo wielu osadach i miastach przemysłowych w okresie międzywojennym. W czasie socjalizmu rodzinne i środowiskowe związki ulegały ugruntowaniu, głównie w grupach pnioków, osiadłych na Śląsku od pokoleń oraz krzoków, zapuszczających powoli korzenie w nowej ojczyźnie prywatnej. Gorzej było z ptokami, wiecznymi nomadami, przemieszczającymi się z jednej budowy socjalistycznej do innej. Zamieszkiwali oni zazwyczaj słynne osiedla barakowe, zamieniane później na hotele robotnicze, tworzące często wyraźnie wyodrębnione kwartały w przestrzeni śląskich i zagłębiowskich miast.
Gierek i Jaruzelski: Fiat i inspekcje robotniczo-chłopskie
Całkowicie nowy etap w rozwoju wielkoprzemysłowej klasy robotniczej zrodził okres Edwarda Gierka, czas wielkiego snu o potędze, politycznej katharsis po siermiężnym socjalizmie Władysława Gomułki. Symbolicznym zdarzeniem z tego okresu była umowa licencyjna z włoskim Fiatem, w wyniku której na przedpolach Bielska-Białej i Tychów ulokowały się hale fabryczne i budynki biurowe. Na ulicach pojawiły się małe fiaty, samochody dla każdej rodziny, jak głosiły to wówczas propagandowe hasła. Polska stać się miała dziesiątą potęgą gospodarczą świata, a świadectwami jej awansu miały być tony wydobytego węgla, wytopionej stali, wyprodukowanego cementu czy wyprofilowanych szyn kolejowych. Na nic zdawały się nieśmiałe głosy, pochodzące z głównie z małych środowisk opozycyjnych, że nowoczesność przestała być mierzona tonażem takich towarów, że największe zagłębia górnicze w Niemczech, Anglii czy Francji podlegały szybkim, choć bolesnym, procesom restrukturyzacji. Lekceważono również doniesienia o fundamentalnej roli sektora usług wypierającego w tych krajach skutecznie tradycyjne przemysły, o dowartościowaniu pracy umysłowej, a nie fizycznej, o cywilizacyjnej misji intelektualistów, inżynierów i managerów, a nie - robotników. Wręcz przeciwnie - uznawano to za przejawy naturalnych zróżnicowań dwóch systemów: kapitalistycznego i realsocjalistycznego.
Polityka forsownej industrializacji, ogłoszona w latach siedemdziesiątych, oparta na próbie zrodzenia nowych form solidaryzmu społecznego, ze słynnym zawołaniem: pomożecie, wpływała bezpośrednio na kształt, charakter i liczebność regionalnej klasy robotniczej. Wznoszeniu i rozbudowie nowych kopalń, lokalizacjom nowych hut, zakładów chemicznych czy koksowniczych towarzyszyła natrętna propaganda sławiąca trud fizyczny i cywilizacyjną misję socjalistycznych robotników. Ponieważ mieszkańcy Górnego Śląska i Zagłębia nie byli w stanie obsadzić nowych stanowisk pracowniczych, w odległe zakątki Polski z misją werbowniczą ruszyli wysłańcy kopalni. Docierali do wiosek i miasteczek Kielecczyzny czy osad podlaskich, zachęcając młodych ludzi do wyprawy na Śląsk, kusząc wysokimi zarobkami, nowymi mieszkaniami czy pokojami w hotelach robotniczych. Wymagania kwalifikacyjne formułowane pod adresem przyszłych górników przez apostołów socjalistycznego uprzemysłowienia były skromne. Wystarczyło w przyszłości ukończenie przykopalnianej szkoły zawodowej lub dokończenie na specjalnych kursach szkoły podstawowej. Śląskie Eldorado zaczynało funkcjonować również w głowach rodziców, mających nie tylko nadzieję na dobre zarobki ich synów, ale również rzeczywiste wsparcie finansowe z ich strony.
Tym razem bez nazwisk: werbusy i umowy społeczne
Na werbusów, jak ich nazywano, czekały rzeczywiście miejsca pracy w kopalniach i zakładach przemysłowych, dobre, wręcz nieprzyzwoicie wysokie, zarobki oraz mieszkania we wznoszonych naprędce blokowiskach. Uczeń zasadniczej szkoły górniczej otrzymywał stypendium wyższe niźli płaca uniwersyteckiego asystenta, a świeżo przybyły na Śląsk młodszy górnik zarabiał lepiej od adiunkta, z naukowym stopniem doktora. Powoli tworzono podstawy pod nieznane w regionie i kraju uprzywilejowanie tej grupy zawodowej. Powstawały specjalne ośrodki wczasowe dla górników, hutników, metalowców i chemików, wygospodarowano specjalną pulę talonów na samochody, głównie małe i duże Fiaty, stanowiące nieosiągalny przedmiot pożądania dla innych kategorii zawodowych, przygotowywano tanie wycieczki do NRD i innych krajów obozu socjalistycznego, jak go słusznie niegdyś nazywano. W katowickim spodku organizowano spotkania afirmatywne dla partii i jej przodującej siły - klasy robotniczej, a młodzianków z Uniwersytetu wożono do kopalni i hut, aby nabrali pokory i szacunku wobec pracy fizycznej i wiodacej roli robotników. W Teatrze Wyspiańskiego, w stolicy województwa katowickiego, dekorowano specjalnym medalem mamy, które wychowały trzech synów górników, choć nigdy na takie uhonorowanie liczyć nie mogły rodzicielki trzech wynalazców, inżynierów czy pracowników naukowych. Zatracono wszelkie proporcje w gloryfikacji ciężkiej, często niepotrzebnej, pracy fizycznej, wyniszczającej organicznie i psychicznie, choć ideologicznie słusznej.
Mimo klasowego uprzywilejowania, niezłego jak na polskie standardy, poziomu życia, polscy i śląscy robotnicy, a nie intelektualiści, organizowali ruchy solidarnościowe w kraju i regionie. I choć w województwie katowickim były one spóźnione w stosunku do robotniczych rebelii z Wybrzeża, to przyczyniły się niewątpliwie do powodzenia obywatelskiego buntu, kolejnego wielkiego zrywu w powojennej historii państwa, zamkniętego porozumieniami gdańskimi, szczecińskimi i jastrzębskimi. Sami opozycyjni intelektualiści i polityczni kontestatorzy realnego socjalizmu mieli świadomość, że bez współpracy z robotnikami poważna zmiana oblicza ustrojowego państwa nie będzie możliwa. Ten typ myślenia wpisany był wyraźnie w funkcjonowanie utworzonego po wypadkach radomskich z 1976 roku Komitetu Obrony Robotników. Opozycję pociągała nie tylko potęga społeczna klasy robotniczej, ale także bezkompromisowość i dobra intuicja polityczna wielu jej przywódców.
Realizację przyjętych wówczas i sygnowanych przez stronę solidarnościową oraz rządową umów, przerwał stan wojenny, poprzedzony ponownym i symbolicznym dowartościowaniem robotników i chłopów tworzących słynne irchy, inspekcje robotniczo-chłopskie, śledzące malwersacje w sklepach mięsnych, obuwniczych i spożywczych, z pasją tropiące przejawy niegospodarności w zakładach przemysłowych. W ten oto instrumentalny sposób ujawniano wrogą działalność ustrojową i demaskowano głównych jej autorów. Powtarzano zatem zgrane już szablony, ćwiczone we wspomnianym Spodku, podczas specjalnych konwentykli, piętnujących wrogów socjalizmu i warchołów radomskich z 1976 roku. Pamiętam, taki meeting, ogniskujący gniew robotniczy, wspierany przez starannie wyselekcjonowanych studentów i pracowników naukowych śląskich uczelni.
Socjalistyczny Hermes
Stan wojenny przywołał ponownie na pierwsze strony gazet klasę robotniczą, potraktowaną tym razem jako społecznego gwaranta procesów w społecznej stabilizacji - gdyby użyć ówczesnej terminologii. W każdym wydaniu prasy informowano o wielkości fedrowanego węgla i głosach robotniczego sprzeciwu wobec burzycieli ustalonego porządku socjalistycznego. W regionalnej telewizji pokazywano patrole wojskowe zasilane przez inspekcje robotnicze i wzmacniane czasem głosem poparcia płynącego z kręgów regionalnych intelektualistów. A mimo to śląskie środowisko akademickie, zwłaszcza uniwersyteckie, poddane zostało nieznanym w innych częściach kraju restrykcjom i retorsjom. Niektórzy z naszych kolegów opuścili uczelnie i przez lata pracowali, jak na ironię, w zawodach robotniczych, pełniąc funkcję spawaczy, palaczy i robotników sezonowych. Uprzywilejowanie klasy robotniczej w stanie wojennym przejawiało się także w przydziałach reglamentacyjnych, a górnicze kartki gwarantowały rozszerzony zakup artykułów mięsnych i innych artykułów pierwszej potrzeby. Już wkrótce pojawiły się 'górnicze złotówki' i specjalne sklepy, zapamiętane do dzisiaj i osławione 'gewexy', w których można było je wydawać. Patrzyłem ze zdumieniem na półki pełne towarów w takim magazynie, ulokowanym przy tyskiej alei Bielskiej, w którym pyszniły się rzędy równo ułożonych pieluch, nieobecnych w żadnym innym przybytku Hermesa. Płaciliśmy wtedy cztery złote za jedną złotówkę górniczą i przekraczaliśmy zażenowani progi świata towarowej obfitości.
Etosowi i koniunkturalni
Nieusprawiedliwione uprzywilejowanie robotników, wytłumaczalne ustrojowo i sytuacyjnie, nie może przesłonić kilku prawd oczywistych. Po pierwsze, wielu z nich z przekonaniem i oddaniem, lekceważąc prywatne korzyści finansowe, pracowało na rzecz własnej firmy, kopalni, huty czy elektrowni. Wciąż przed oczyma mam sztygara jednej ze śląskich kopalni, który przez trzydzieści prawie lat, przekonany, że kraj i region potrzebują węgla, fedrował go z pasją niemal codziennie, pozostając przez lata w stanie bezżennym. Dzisiaj, po ślubie z wdową po górniczym koledze, wspomina z nostalgią czasy, gdy był potrzebny grubie dobrodziejce i zatrudnionej w niej pracownikom. Ma też głęboki żal, że w czasach upadłej już formacji starych sztygarów zapraszano na spotkania barbórkowe, a dzisiaj świat o nich zapomniał. Po drugie, węgiel, stal, koks, szyny i produkty chemiczne były rzeczywiście potrzebne, gwarantując socjalistyczne uprzemysłowienie regionu i kraju. Po trzecie wreszcie, węgiel był jednym z nielicznych towarów, o ustalonej na poziomie rządowym cenie, umożliwiającym prowadzenie pierwszych reform Leszka Balcerowicza.
Reformy te, to jednocześnie początek końca mitologii klasy robotniczej i powolne przywracanie naturalnego jej położenia w strukturze społecznej. Grupa, która była głównym aktorem zmian ustrojowych stała się ofiarą tego procesu. Niemal zawsze rewolucje ustrojowe pożerają własne dzieci, i tak stało się zapewne w przypadku rodzimej i regionalnej klasy robotniczej. W dekadzie lat dziewięćdziesiątych przywracano bowiem powoli, choć konsekwentnie, pozycję i rolę wykształcenia, zwłaszcza na poziomie wyższym. Pracowników z certyfikatami uniwersyteckimi i politechnicznymi coraz lepiej nagradzano, a widowiskowy przełom nastąpił w 1997 roku. Z doniesień Głównego Urzędu Statystycznego w Warszawie wynikało bowiem niezbicie, że przeciętny magister zarabiał wówczas 144% średniej krajowej, a absolwent zasadniczej szkoły górniczej już tylko 90%. Wprawdzie średnie zarobki pracowników z wyższym wykształceniem windowali znakomicie uposażani prezesi, dyrektorzy spółek, menagerowie w bankach czy reprezentanci wolnych zawodów, ale wszystko wskazywało na mozolny powrót do społecznej normalności. Tę bowiem cechuje ścisły związek płacy i wykształcenia czy szerzej: kwalifikacji.
Bohaterowie są zmęczeni: zmiany na piedestale
Coraz częściej okazywało się, że produkty rąk, towary tworzone przez wielkoprzemysłową klasę robotniczą są tanie na światowych rynkach, podczas gdy towary głów, wymagające skomplikowanych technologii, myśli ludzkiej i wiedzy są dużo droższe. Coraz częściej na przykopalnianych zwałach zalegał niesprzedany węgiel, określany jeszcze do niedawna jako czarne złoto. Wydobywających go górników, traktowanych w nieodległej przeszłości jako tragarzy misji cywilizacyjnej, obwiniano teraz o rabunkową eksploatację złóż, niosącą poważne szkody na powierzchni. Kopalnie, huty i inne zakłady przemysłowe, przez całe lata pełniące rolę ciepłych przystani dla klubów sportowych, orkiestr dętych, kół zainteresowań, przestawały łożyć na działalność pozaprodukcyjną. Wcześniej zamknięto sklepy górnicze, zlikwidowano talony na samochody, a branżowe domy wczasowe rozpoczęły trudną działalność komercyjną. Niegdysiejsi bohaterowie socjalistycznego współzawodnictwa pracy, górnicy, hutnicy, metalowcy, chemicy, przestali być postrzegani w takiej roli. Nikt już nie nagradzał matek, którzy wychowali trzech synów robotników, nawet najbardziej wydajnych. W krótkim czasie, zgodnie ze znaną regułą wahadła, ich rola uległa bowiem całkowitej zmianie, a oni sami stawali się coraz częściej ludźmi zbędnymi w tradycyjnych sektorach gospodarki. Jednocześnie nikt nie tłumaczył tym wielkim, i zdezorientowanym, grupom społecznym dlaczego tak się dzieje, jakie czekają ich losy, jak groźne będzie w bezrobocie i jego następstwa. Nic zatem dziwnego, że w wielu miejscach i głowach pojawiały się podejrzenia o organizację spisków międzynarodowych, zmierzających do eliminacji polskich towarów rąk z rynków światowych. Wiodąca rolę w przygotowaniu tych kondemnatek przypisywano Bankowi Światowemu i Międzynarodowemu Funduszowi Monetarnemu. Nie podejmując dyskusji z takimi domniemaniami, należy podkreślić, że tego typu spiski, jeśli istnieją, mają charakter głęboko konfidencjonalny i niezwykle trudno ujawnić głównych ich aktorów i kierujące nimi motywacje.
Z każdym rokiem transformacyjnym stawało się jasne, że proces restrukturyzacji polskiej i regionalnej gospodarki dokonuje się, w znacznym stopniu, poprzez upadek kolejnych zakładów pracy. Warto na marginesie może podkreślić, że upadek kopalni, huty i zakładów wpisanych w życie lokalnej społeczności, to nie tylko likwidacja miejsc pracy, zagrożenia egzystencjalne dla rodzin pracowniczych, ale także ruina pewnego stylu życia, niepowtarzalnej kultury przemysłowej czy społecznej wspólnotowości. Lekceważenie kulturowych kontekstów funkcjonowania zakładu przemysłowego, to jeden z ważniejszych błędów rodzimych reformatorów. Pustki po grubie, hucie czy koksowni nic nie zapełnia, a - jak wiadomo - świat społeczny nie znosi tego rodzaju próżni. Wcześniej czy później pojawiają się symptomy głębokiej frustracji, agresji i poczucia beznadziei. Nuda - mawiał mistrz francuskiej poezji, Charles Baudelaire, to smętny owoc braku ciekawości. Tę ważna prawdę warto przypominać, zwłaszcza w warunkach śląskich. W wyniku reformy górnictwa i wielkiego powodzenia jednorazowych odpraw bezwarunkowych i urlopów górniczych, pojawiła się całkiem pokaźna grupa czterdziestolatków oczekujących na nabycie pełnych praw emerytalnych. Bezczynność i brak społecznego przydziału są frustrujące i sprzyjają degradacji psychicznej, ugruntowują poczucie małej wartości i - per saldo - przyspieszają degrengoladę.
Radykalnej zmianie oblicza regionalnej gospodarki, likwidacji zakładów przemysłowych i całych branż, towarzyszy szczególna postawa społeczna notowana w kolejnych badaniach przygotowanych przez renomowane pracownie socjologiczne, takie jak OBOP czy CBOS. Otóż, jeszcze w 1997 roku, ponad połowa Polaków sądziła, że Śląsk wciąż pozostaje sercem przemysłowym kraju, węgiel głównym jego bogactwem, a górnicy to ludzi ciężkiej, wymagającej szacunku, pracy. Ten typ deklaracji i przekonań formułowany był w charakterystycznych okolicznościach. Publicznie wyrażanej estymie dla zawodu górnika towarzyszyła względna jego degradacja ekonomiczna, dotkliwie odczuwana w tej grupie profesjonalnej. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych średni płaca w branży wynosiła ponad dwuipółkrotnie więcej aniżeli średnia krajowa. W 2002 roku relacja ta uległa zasadniczej zmianie; statystyczny górnik zarabia około 50% więcej od średniej. Zmiana w uposażeniach zrodziła liczne i poważne konsekwencje społeczne. Już ponad połowa górniczych żon pracuje zawodowo, a zatem jest ich dwukrotnie więcej aniżeli na samym początku pierwszej dekady transformacyjnej. Jest to rezultat nie tylko wzrastających ambicji zawodowych, pragnienia samorealizacji, ale również wynik ubożenia górniczych, i szerzej: robotniczych, rodzin.
Epitafium dla umarłej klasy
Degradacji wielkoprzemysłowej klasy robotniczej towarzyszyło jednocześnie dowartościowanie pracowników trzeciego sektora gospodarki czyli dwojakiego rodzaju usług: tradycyjnych i nowoczesnych. Tych ostatnich, dobrze wykształconych, coraz częściej zatrudniają firmy informatyczne, banki, biura obrotu nieruchomościami, instytucje oferujące usługi edukacyjne, ubezpieczeniowe, turystyczne czy wreszcie medyczne. Na naszych niemal oczach symbol realnego socjalizmu, fabryka, ustępuje powoli pola nowej ikonie społeczeństwa poprzemysłowego. Jest nią szkoła wyższa, jej naukowy personel i studenteria. W kooperacji pozostają instytucje związane z nowszymi technologiami i światem wirtualnym. Minie jednak sporo jeszcze czasu zanim rodzima i regionalna klasa robotnicza stanowić będzie marginalną strukturę społeczną. W krajach Unii Europejskiej, Stanach Zjednoczonych czy Japonii grupa ta stanowi około 15-20% i jej udział wśród wszystkich zatrudnionych stale maleje. Rośnie za to liczba zatrudnionych w usługach i w krajach unijnej piętnastki stanowią oni już 75% wszystkich pracujących. W Polsce natomiast robotnicy nadal tworzą blisko 40% rodzimych pracowników, choć i w tym przypadku spadek liczebności jest nieuchronny. Ważne jest jednak, aby należycie, bez uprzedzeń, ale i ideologicznej egzaltacji, ocenić historyczną rolę umierającej powoli klasy i jej rzeczywisty wkład w rozwój kraju czy regionu.
